Od pewnego czasu, nawet jak mam ochotę pokazać coś z własnego ogrodu na Facebooku, i już, już mam wrzucić fotkę na swój profil, w ostatniej chwili się powstrzymuję – wszak widać na niej złowieszcze, łyse kikuty moich wierzb albo o zgrozo skoszony trawnik… Takich zbrodni nie wybacza żaden szanujący się ekolub, a takich znajomych mam w większości. Ba, sama się do nich zaliczam, więc czemu koszę trawnik?!
Macham więc ręką. Nie wrzucam zdjęć, bo nie chce mi się potem tłumaczyć z tych przestępstw przed skądinąd miłymi mi ludźmi, którzy wyznają ten sam światopogląd ekologiczny, ale albo nie mają ogrodu, albo po prostu od początku zastali w nim pewną malowniczą dzikość, której wystarczy nie przeszkadzać i i tak jest pięknie. Ale pomału zaczynam się irytować, bo to jak ze wszystkim u nas – albo jesteś w jednym garnku z piewcami rzędów tuj szmaragdowych i nieskazitelnych trawniczków oraz kostki Bauma, którzy mają swoje specjalne miejsce w piekle, albo jesteś miłośnikiem przyrody i wtedy nie waż się w ogrodzie wziąć do ręki czegokolwiek co tnie lub kosi.
Otóż ogród, o czym przekonuję się co sezon od zaledwie 10 lat, to o wiele bardziej złożony temat.
Wiele zależy od tego, jaką ma historię i co przyszły ogrodnik zastał na tym kawałeczku ziemi, który uważa za swój (mimo spłaconego kredytu za działkę z każdym rokiem to poczucie wydaje mi się coraz bardziej absurdalne – co najwyżej czuję się odpowiedzialna za wszystkich mieszkańców „mojego” jednego ara i staram się nie uprzykrzać im nadmiernie życia).
Brzozy ocalałe cudem
A zatem – co zastałam? Głównie łany nawłoci, których bujność była efektem działań bynajmniej nie natury, a horrendalnych ilości nawozów sztucznych, bo moja działka kiedyś była po prostu polem. Rosło na niej także kilka samosiejek brzóz, a ponieważ rosły akurat na środku przyszłego salonu, zarządziłam do wtóru panom kopiącym fundamenty, pierwszą akcję ogrodniczą i całą rodziną uroczyście je przesadziliśmy pod przyszły płot.
Z pięciu ocalały dwie – co i tak jest cudem, biorąc pod uwagę fakt, że zrobiliśmy to w najgorszym możliwym momencie, czyli w maju, a podlewanie świeżo przesadzonych drzew mieli na głowie głównie panowie robotnicy. Ale nie o tym – chociaż te dwie ocalałe dziś są bardzo poważnymi już brzozami.
Kikuty wierzby z bujną czupryną
Rosły na tej działce, otoczonej byłymi polami, powoli przekształcającymi się w łąkę, także wspomniane wierzby. Pamiętam, że kiedy stawialiśmy ogrodzenie, sporo zachodu kosztowało nas wytłumaczenie panu, który je robił, że nie może wyciąć wierzby, która mu stoi na drodze i musi jakoś ją ominąć. Ominął, chociaż pukał się w czoło.
Dlaczego więc teraz sama co trzy lata dokonuję bezwzględnej rzezi, której ekoFacebook by mi nie wybaczył? Ano dlatego, że wierzby trzeba poddawać tej bolesnej operacji, bo inaczej wlezą w druty linii energetycznej, która biegnie skosem przez mój ogród. Kiedy zrobiłam to pierwszy raz, całą zimę opłakiwałam kikuty. A wiosną okazało się, że odrosły z piękną, zdrową i bujną czupryną – o wiele bardziej soczystą i gęstą niż ta, którą się mogą pochwalić ich „bezpańskie” siostry za płotem.
I tak czynią za każdym razem.
No ale wszak czynię zamach na świętą naturę i jej najcenniejsze dzieci – drzewa, a sama przecież podpisuję każdą petycję w obronie wycinania drzew, serce fizycznie mnie boli na widok ściętych pni i krew zalewa na bezmiar radosnego festiwalu rzeźników jak Polska długa i szeroka.
Trawnik skoszony w słońcu
Dalej – sprawa trawnika. No tak, w 2012 roku jeszcze nie wiedzieliśmy, że trawnik to zło i że jedyną odpowiedzialną i ekologicznie słuszną decyzją jest dzika łąka. Pozbyliśmy się więc nawłoci (ha ha, no powiedzmy) i powstał trawnik – nie na całej działce, część miała być kwietną łąką, ale prawdopodobnie przez to, że, jak wspomniałam, ziemia tu była strasznie przenawożona, niewiele z niej wyszło poza zielskiem o różnych odcieniach zieleni. No ale niech sobie będzie.
Z czasem na tym dywanie ilość „szlachetnej” trawy zaczęła się zmniejszać, bo to i koniczyna, i bluszczyk kurdybanek i inne niezdiagnozowane gatunki się na nim dobrze poczuły. I fajnie, ale mimo że ów trawnik trzeba podlewać, bo jest bardzo nasłoneczniony, jednak go koszę zamiast zostawić i pozwolić mu „zatrzymać wodę”. Nie robię tego co tydzień, ale jednak. Dlaczego?
Dlatego, że łatwiej mi po nim chodzić (zgadzam się, że w mieście koszenie to 90 proc. przypadków zbędne zło). Dlatego, że inaczej trawa po kolana wchodzi na rabaty z kwiatami, które też tu rosną od lat – nie zniszczę ich i nie zmarnuję w imię utrzymania dzikości. Dlatego, że po prostu lubię ten kontrast pomiędzy zarośniętymi i dzikimi fragmentami ogrodu a tym „trawnikiem”. Dlatego, że mam wrażenie, że i w dziedzinie eko nasza wrodzona skłonność do nadgorliwości daje o sobie znać.
Ogród uczy pokory
Tymczasem ogród uczy kompromisów i pokory – są krzewy, które przesadzałam trzy razy, zanim znalazłam im miejsce, w którym chciały rosnąć. Nic tu nie jest pod linijkę.
Obserwując rośliny, nauczyłam się na własnych błędach, że zarówno zbytnia ingerencja (przed nią uchroniło mnie lenistwo), jak i pełna wolność wcale im nie służą. Są po prostu zdrowsze, jeśli się je przycina – wtedy, kiedy trzeba i tak jak trzeba.
Lubię swoją zarośniętą furtkę, na której nierówną walkę toczą ze sobą wiciokrzew i dzikie wino, którego nikt tu nie posadził, „samo przyszło”. Ale lubię też rozrastające się, gęstniejące i nabierające kolorów rabaty, które sobie stopniowo komponowałam – te wszystkie kaliny, berberysy, hortensje, kosodrzewiny, tawuły, krzewuszki, funkie. Im, podobnie jak różom, lepiej, jeśli mają trochę oddechu wokół siebie. Cieszą też wtedy oko.
A przecież to dobrze, kiedy przyroda wokół nas jest źródłem radości – dlatego dajmy się nią każdemu cieszyć na różne sposoby, szanując ją i dbając, nie niszcząc, ale też pozwalając sobie tworzyć przy jej pomocy coś, co nie będzie w stu procentach naturalne.
Ten kompromis jest konieczny, a poszukiwanie go jest w pewnym sensie próbą odpowiedzi na odwieczne pytanie: natura czy sztuka.
Panoszące się dzikie wino wygrywa ze szlachetnym kapryfolium (wiciokrzewem) – i ten widok jednak jakoś mnie smuci. Czy naprawdę musimy poświęcić delikatniejsze, wyhodowane rękami pokoleń czułych i cierpliwych ogrodników gatunki w imię nieingerowania w ekosystem? Ogrody, chociaż toczą się w nich ciche wojny na śmierć i życie, to także teren poetów i artystów, bo przecież sama natura wydaje gatunki mniej i bardziej szlachetne, a nie każdy chwast służy ekosystemowi.
Prawda jest taka, że całe nasze życie na tej planecie musi być kompromisem. Nie jesteśmy w stanie już tu żyć tak, żeby nie zostawiać piętna, nie obciążać jej. W jednej tylko kwestii kompromisu nie będzie: rzędom szmaragdowych tuj, wygolonym miejskim trawnikom i wycinaniu drzew mówimy stanowcze – nie.